piątek, 7 sierpnia 2015

5. Dalej się już nie da, czyli Portimão, Lagos, Sagres i Cabo do São Vicente w jeden dzień - cz. 2. / You can’t go any further, or Portimão, Lagos, Sagres and Cabo do São Vicente in one day - part 2.

Aby zdążyć na ostatni pociąg do Faro (ok. 7 euro), musieliśmy, niestety, spędzić na Ponta da Piedade znacznie mniej czasu, niż byśmy chcieli. Już wcześniej zrezygnowaliśmy z podróży na sam koniuszek Algarve, czyli Cabo do São Vicente, najbardziej wysunięty na południe punkt Portugalii, gdyż zwyczajnie nie mielibyśmy na to czasu.In order not to be late for the last train to Faro (around 7 euro), we unfortunately had to limit the time of our visit to the Ponta da Piedade. We had already given up the idea of the trip to the very edge of Algarve, that is Cabo do São Vicente, the most southern part of Portugal, because we simply wouldn’t be able to make it with scarce public transportation.

Wróciliśmy zatem do głównej ulicy i – znużeni wędrówką – postanowiliśmy łapać stopa do centrum Lagos, a nuż nawinie się jakiś turysta, który nas tam podwiezie. Zatrzymał się przy nas już trzeci samochód. Kierowcą był Francuz, paryżanin, a na siedzeniu obok siedziała jego dziewczyna pochodząca z Serbii. Okazało się, że od trzech tygodni zwiedzają Portugalię i choć nie „miejscowi”, postarają się nas dowieźć gdzieś do centrum miasta. W dalszej rozmowie okazało się jednak, że nasi dobroczyńcy jadą właśnie do Sagres i na Przylądek Świętego Wincentego obejrzeć zachód słońca, a potem wrócić w kierunku Albufeiry, gdzie mają zarezerwowany nocleg! Nie mogliśmy uwierzyć naszemu szczęściu – i Mikiego i mnie zatkało, po czym zaczęliśmy się śmiać, że też chcieliśmy tam jechać. Nowopoznana para zaproponowała, że chętnie nas tam zawiozą, po czym odstawią nas gdzieś na autostradzie w kierunku Faro. I rzeczywiście, już 40 minut później znaleźliśmy się na południowym krańcu Portugalii.
Widok, jak na wszystkich odwiedzonych przez nas Cabos (o tym kiedy indziej ;)), był fantastyczny – monumentalne urwiska, o które z impetem rozbijają się fale, dookoła właściwie nic, tylko nieogarniony wzrokiem ocean. Zajechaliśmy tam około pół godziny przed zachodem słońca, mieliśmy więc czas przejść się po zorganizowanej dla turystów przestrzeni wokół latarni morskiej – był tam bar, stoliki oraz sklepik z pamiątkami. Największą dla mnie traumą był jednak nieopanowany wiatr – z ręką na sercu, nigdy jeszcze nie widziałam w życiu takiego wiatru! Był tak silny, że nie byłam w stanie dojść na sam kraniec urwiska, a Miki, gdy podskakiwał, pchany przez ów wiatr lądował z 20-30 centymetrów dalej. Było przez to okropnie zimno, nie ogrzał mnie nawet ciepły polar. Schroniłam się za murem przy wejściu do tej turystycznej „osadki”, by wyjść stamtąd dopiero pięć minut przed samym zachodem słońca. Było to coś niesamowitego. Wielka grupa ludzi – myślę, że było tam w sumie około pięćdziesiąt osób, a może i więcej – rozłożyła się wzdłuż krawędzi skały i patrzyła jak zaczarowana w znikającą za horyzontem bryłę światła, po czym, gdy ta już zniknęła, wszyscy zaczęli bić brawo, jak gdyby po najlepszym spektaklu świata! I w jakiś sposób, przyznaję, był to jeden z najlepszych spektakli świata, zachód słońca na krańcu Europy.
We went back to the main street and – fed up with walking – we decided to try to hitchhike till the centre of Lagos, who knows, maybe some tourist will take us there? Already the third car stopped by our side. The driver was a French man – from Paris, to be more precise – around thirty years old and the only passenger was his girlfriend coming from Serbia. We found out that they have been visiting the country for three weeks and although they weren’t not local and they didn’t really know the way, they promised us to try to get us somewhere near the centre. During the further conversation we discovered though that our benefactors were going to Sagres and to the Cabo do São Vicente to see the sunset before coming back in the direction of Albufeira where they were supposed to spend that night! We couldn’t believe our luck – both of us, Miki and I, were flabbergasted and we started to laugh that we wanted to go there, too! The freshly-met couple offered us to bring us there and leave us somewhere on the highway to Faro later on. And effectively, 40 minutes later we were already at the southern verge of Portugal! 

The view – just as it was at all the Cabos we had already seen before (but this is another story ;)) – was just fantastic – gigantic waves bumping impetuously into the monumental precipices, with actually nothing else around, apart from the limitless ocean. We came there about 30 minutes before the sunset and we had some time to walk around the space organised for the tourists, surrounding the lighthouse – there was a bar with a few tables and a little souvenir shop. The biggest trauma, though, was for me an intemperate wind – I swear to God, I have never ever seen such a wind before! It was blowing do strong that I wasn’t able to approach the very end of the cliff and Miki, when jumping, was pushed by the wind and landed around 20-30 centimetres farther. The air was moreover extremely cold, even a warm jacket couldn’t protect me from it. I got a kind of a shelter behind an old wall at the entrance to this tourist settlement to leave it just 5 minutes before the sunset. It was something incredible! A huge group of people – I think that at least 50, maybe even more – was sitting all along the rock and was staring, as if spellbound, at the ball of light disappearing behind the horizon. Once it was already gone, everybody started applauding, as if it was the best spectacle on Earth! And in a way, I must admit, it really was one of the best spectacles on Earth, a sunset at the edge of Europe.
Cabo do São Vicente
Wszyscy widzowie zaczęli się na raz zbierać z „widowni”, co spowodowało kilkunastominutowy korek na wąskiej drodze wyjazdowej. Poczekaliśmy więc, aż sytuacja troszkę się rozluźni i przez kwadrans – który dla mnie z powodu lodowatego wiatru był prawdziwą katorgą – przechadzaliśmy się wzdłuż urwiska. Wreszcie wsiedliśmy do samochodu – który w tym wypadku był jak ciepła kołderka w zimową noc – i ruszyliśmy w drogę powrotną. Trzeba przy tym zauważyć, że do samego Przylądka kursują zaledwie trzy czy cztery autobusy dziennie i można nimi dojechać najwyżej z i do oddalonego o ok. 7 km Sagres, co znacznie utrudnia "wykonanie zadania". Kolejny plus autostopowania – przy odrobinie szczęścia dojedziesz WSZĘDZIE!

W drodze na wschód dyskutowaliśmy z równie międzynarodową jak my parą o pod- i paryskim życiu (w końcu coś o tym z Mikim wiemy ;)), po czym pożegnaliśmy się na autostradzie, na ostatniej stacji paliw przed zjazdem do Albufeiry. Był to dogodny punkt na poszukiwanie kolejnego życzliwego kierowcy, który dowiózłby nas do Faro, gdzie mieliśmy tym razem zarezerwowany nocleg w hostelu. Takie stacje przy autostradach to dobre miejsce na poszukiwanie autostopu – można grzecznie podejść do kierowcy, zapytać go, czy jedzie w naszą stronę i znalazłby dla nas miejsce w swoim samochodzie.  Z jednej strony więc autostopowicz ma większą możliwość wywrzeć pozytywne wrażenie na kierowcy i przekonać go, że spokojnie można go zabrać na pokład, z drugiej zaś strony, szofer nie może nas tak po prostu zignorować, trudniej jest mu też odmówić, a nasze notowania rosną. Trudno jest się jednak przemóc, by tak po prostu podejść do nieznajomego człowieka i „żebrać” o podwózkę. Po krótkim treningu i z tym można jednak się oswoić. Jakieś pół godziny później siedzieliśmy już w samochodzie starszego pana, który opowiedział nam o swojej karierze w przemyśle naftowym w Angoli. Odstawił nas pod dworcem kolejowym w Faro, z którego już tylko 10 minut spaceru dzieliło nas od upragnionego hostelu. Po ciężkiej poprzedniej nocy i mocy wrażeń tego dnia, zasłużyliśmy sobie na wypoczynek.

Mogę wam w tym miejscu polecić miejsce, w którym wówczas nocowaliśmy. Nazywa się „1878 Hostel”, położony jest w samym centrum miasta, przy tym zaledwie 10 minut od dworca kolejowego. Obsługa to młodzi, bardzo sympatyczni ludzie, mówiący kilkoma językami, a przy tym check-in możliwy jest przez całą dobę. Znajduje się w kamienicy przy Rua Serpa Pinto 29, jednak po wejściu do środka, gdy zobaczy się te wysokie stropy i wielkie przestrzenie, ma się wrażenie że jest to adaptowany na budynek mieszkalny wielki magazyn. Za 14 euro od głowy wykupiliśmy miejsca w koedukacyjnej, dużej sypialni 12-osobowej. W takim wielkim pomieszczeniu stały cztery trzypiętrowe (!) łóżka, a przy każdym z nich indywidualne schowki na bagaże zamykane na klucz. Każde piętro ma dodatkowo swoją własną lampkę nocną oraz gniazdko elektryczne. Choć wszystkie kozetki były zajęte, wcale nie odczuwało się ścisku czy dyskomfortu. Do dyspozycji mieliśmy łazienki i toalety, czyste i zadbane, znajdujące się w prawie każdym korytarzu, więc i tu obyło się bez tłoku. W cenę wliczone było też sowite śniadanie, złożone z dwóch bułeczek, szynki, sera, płatków z mlekiem, soku, herbaty bądź kawy, można też wziąć dżem lub zrobić kakao. Do dyspozycji jest także kuchnia, w której można przyrządzić własne jedzenie. A wszystko w bardzo serdecznej, pomocnej atmosferze. Nie widzę, co prawda, moich rodziców wspinających się na trzecie piętro takiego potężnego wyra, ale samo w sobie miejsce jest zdecydowanie godne polecenia.
All the spectators slowly started to leave the „audience”, what caused a fifteen minutes’ traffic jam on the narrow road out. We thus decided to wait until the passage gets looser and during a quarter – which for me, due to the wind, was a real torture – we were walking along the precipice. Finally, we got into the car, warm like a lovely quilt in a winter night, and we headed back to the highway. I have to remark, by the way, that to reach the Cabo itself, you have only three or four buses a day at your disposal and they depart only from and to Sagres situated about 7 km away. Yet another merit of hitchhiking – just a little bit of luck and you can go EVERYWHERE!

While going east, we were talking with the international (just as we ;)) couple about the life in Paris and its suburbs, as Miki and I already know something about it and we parted at the last service area before the slip road to Albufeira. It was a good point to start the search of another kind driver who would take us to Faro where we had already booked two beds in a hostel. This sort of gas stations located by the highways are very convenient spots to hitchhike – you can come up to the voyagers in a calm and polite way and ask them if they go in your direction and if they wouldn’t offer you a place in their car. As a result, the hitchhiker has more opportunities to make a positive impression on the driver and convince them that there’s no danger in taking them aboard and moreover, the chauffeur can’t just simply ignore you, it is also a bit more difficult for him to refuse without any good reason, so our vistas look brighter. At the beginning, it can be quite harsh to overcome the shame and start approaching the strangers to “beg” for a ride. After a short training, though, you can get used to that. Around a half an hour later we were already sitting in some man’s vehicle. He was telling us about his career in a petroleum industry in Angola. He left us at the train station in Faro, only 10 minutes’ walk from our desired hostel. After a rigid night and the amount of that day’s adventures, we earned a decent rest. 

I would like to recommend you the place where we stayed that night. It is called “1878 Hostel”, it is located at Rua Serpa Pinto 29, in the very city centre and only 10 minutes away from the train station. The staff is a group of young, obliging people, speaking several languages and what’s more, check-in is possible 24/24. The building in which it is located seems very ordinary, but when you enter inside and see the enormous space and high ceilings, you have an impression to be in a great warehouse adapted to a residential building. For 14 euro we reserved two beds in a huge co-educational dorm able to hold 12 people. In such a BIG room, there were four three-floor (!) bunk beds and individual lockers to safely store your luggage. Each “floor” has also its own little lamp and a socket. Even though all the beds were taken, you didn’t feel any discomfort or crowd. There were also bathrooms and toilets, clean and trim, at the residents’ disposal. You could find them in almost every corridor, so even there, there wasn’t any crowd. You can also take advantage of an abundant breakfast included in the price, each traveller gets two rolls, a few slices of ham, cheese, some cereals, juice, tea or coffee, you can also take some marmalade or make a cup of cocoa. Apart from that, you can always use the kitchen to prepare your own food. All that for a tiny price and in a nice atmosphere. Honestly, I can’t imagine my parents climbing the stairs to get to the third floor of such a mighty bed, but the place itself definitely merits a recommendation.
Pokój, w którym nocowaliśmy. The room we stayed in.

Mam nadzieję, że jeszcze się nie znudziliście, bo już w przyszłym tygodniu kolejna i tym razem ostatnia część naszej przygody na południu Porugalii :)I truly hope that you're not bored yet, as another and yet the last part of our trip to souther Portugal is coming next week :)