środa, 12 sierpnia 2015

6. Niekończąca się opowieść dobiega końca - Faro i powrót do Lizbony. / Neverending story actually finishes - Faro and return to Lisbon.

Po sytym i pysznym śniadaniu w hostelu wyruszyliśmy na zwiedzanie miasta. Postanowiliśmy spokojnie pobłądzić po ulicach Faro, nie patrząc na mapę, więc odtworzenie naszej drogi zajęło mi trochę czasu. After a full, delicious breakfast In the hostel, we went out to visit the city. We decided to wander around the Faro’s streets without really looking at the map, so retracing our way took me a while.

Po sytym i pysznym śniadaniu w hostelu wyruszyliśmy na zwiedzanie miasta. Postanowiliśmy spokojnie pobłądzić po ulicach Faro, nie patrząc na mapę, więc odtworzenie naszej drogi zajęło mi trochę czasu. 

Z naszej Rua Serpa Pinto powędrowaliśmy na południe, do kościoła Igreja do São Pedro. Ma on wspaniałe wnętrze i przepięknie zdobiony ołtarz, którego intensywne kolory odznaczają się na tle białego muru. Stamtąd trafiliśmy do Muzeum Regionalnego Algarve (Museu Regional do Algarve) i jeszcze dalej, do Miejskiego Rynku (Mercado Municipal), który wygląda jak odrobinę klocowate centrum handlowe. Cofnęliśmy się w kierunku centrum, by na skrzyżowaniu Rua Alameida Garrett i Rua Dr. Justino Comano odkryć Vivenda Marilia, wyróżniającą się wśród prostszych w formie budynków. Stamtąd już kilka kroków dzieliło nas od miejskiego teatru, Teatro Lethes, który wygląda bardzo niepozornie, ale kryje w sobie przepastną i bardzo wystawną scenę (której, niestety, nie widzieliśmy, ale którą odkryłam w wyszukiwarce Google).
After a full, delicious breakfast In the hostel, we went out to visit the city. We decided to wander around the Faro’s streets without really looking at the map, so retracing our way took me a while. 

From our Rua Serpa Pinto we went south, to the Igreja do São Pedro. It has a wonderful interior and the altar decorated in a delightful way, which intense colours stand out of the white wall. Then the feet led us to the Regional Museum of Algarve (Museu Regional do Algarve) and further away, to the Municipal Market (Mercado Municipal), which looks a bit like a huge block. We went back in the direction of the city centre to discover, at the crossroads of Rua Alameida Garrett and Rua Dr. Justino Comano, Vivenda Marilia, whose refined form was easily noticeable on a background of all the simply built houses. From that point, only a few steps divides us from the municipal theatre, Teatro Lethes, which looks quite inconspicuous, but it hides in his interior a vast and sumptuous scene (which, unfortunately, we haven’t seen, but I’ve come across it on Google).
Vivenda Marilia
Teatro Lethes
Błądziliśmy dalej uliczkami Faro, aż doszliśmy do Praça Dom Marcelino Francisco, na którym obok budynku konsulatu Brazylii stała bogato zdobiona kamienica, niestety zaniedbana i z oknami zabitymi deskami. Przykuł moją uwagę zwłaszcza wtedy, gdy podczas naszej dalszej przechadzki po mieście na jednym ze stoisk z pamiątkami znalazłam pocztówkę, na której widniał ten właśnie budynek – Palacete Belmarço – niby jedna z turystycznych atrakcji. Teraz jednak stał opuszczony i zapuszczony, nie był nawet zaznaczony na mapie Faro. Zainspirowało mnie to do małych poszukiwań. Okazało się, że ten wybudowany w 1912 roku budynek 18 lat temu został wykupiony przez władze miejskie od prywatnego właściciela za równowartość 187,500 euro. Po prawie dwóch dekadach nigdy nie ukończonych prac restauracyjnych, które i tak pochłonęły 250 tysięcy euro, oraz braku pomysłów na zagospodarowanie budynku, na nowo trafił on, na początku września 2014 roku, w prywatne ręce, za 481 tysięcy euro. Najnowsze dane, jakie znalazłam na ten temat, pochodzą właśnie z tamtego okresu. Nie mam pojęcia, jakie są plany związane z tym wspaniałym budynkiem, wiem jedynie, że chwilowo wciąż stoi osamotniony, skazany na marnację.We continued our stroll through the streets of Faro and we arrived to the Praça Dom Marcelino Francisco. We found there, standing next to the Consulate of Brazil, a beautiful, abundantly ornamented building, but, unfortunately, neglected and boarded-up windows. It attracted my attention, especially when during our further walk in the city, I noticed in one of the souvenir shops a postcard with this same building – Palacete Belmarço – as if it was one of the tourist spots. Nowadays, though, it was standing abandoned and decayed, not even marked on the Faro’s map. It inspired me to a little inquiry. I found out that this residence constructed in 1912 was bought by the city council from a private owner for the equivalent of 187,500 euro. After almost two decades of unaccomplished restoration, which cost anyway around 250 thousand euro, and the lack of ideas for the management of the area, it came back, at the beginning of 2014, in the hands of a private investor, for 481 thousand euro. The newest information about the edifice which I could find comes from that period. I have no clue about the further history of this particular place, I only know that it still stands there, forgotten and condemned to final degradation.
Po lewej - opuszczona rezydencja, która zniknęła z turystycznej mapy Faro.
On the left - the abandoned residence which disappeared from the touristic map of Faro.
Po krótkim odpoczynku przy Largo do São Francisco obeszliśmy dookoła mury starego miasta, mijając po lewej stronie wody Parku Natury Ria Formosa (Parque Natural da Ria Formosa) i wylądowaliśmy przy niedużym porcie rekreacyjnym. Obeszliśmy dookoła przystań dla łodzi, aż doszliśmy do molo, będącego jakoby przedłużeniem ulicy Rua da Comunidade Lusiada. Wróciliśmy się, przechodząc obok bogatej siedziby Banco de Portugal, aby przez Arco da Vila dostać się do starego miasta. Kontynuowaliśmy Rua do Municipio, która prowadzi na główny skwer starej dzielnicy, Largo da Sé, gdzie zobaczyć można katedrę, od której pochodzi nazwa placu, oraz Ratusz (Câmara Municipal). Przeszliśmy się uliczkami starówki prowadzącymi między białymi domami i po chwili byliśmy już po drugiej stronie dzielnicy, przy Arco do Repouso, do którego prowadzi uliczka Rua do Repouso, wychodząca na Largo de São Francisco, na który już wcześniej zajrzeliśmy. After a short break at Largo do São Francisco, we went along the old wall embracing the old city centre, passing the Natural Park Ria Formosa (Parque Natural Ria Formosa) on our left. We arrived to a recreational port. We got round this little harbour and we reached a small jetty, which was as if an extension of Rua da Comunidade Lusiada. We went back again, passing by the Banco de Portugal elegant office and crossing the Arco da Vila in order to get inside the old town. We continued through Rua do Municipio heading to the main square of the old neighbourhood, Largo da Sé, where we could see the cathedral, after which the square takes its name, and the City Hall (Câmara Municipal). We walked through the streets of the old town spread along white houses and after a while we reached the other side of the quarter, to the Rua de Repouso, leading to the Arco do Repouso, opening on the Largo do São Francisco, which we have already seen.
Port w Faro.
Port in Faro.
Arco da Vila
Banco de Portugal
Katedra w historycznym centrum. 
The cathedral in the historic centre.
Uliczka "starego" Faro. 
A street in the "old" Faro.
Pozostałość bramy wiodącej do starego miasta.  
The remains of the gate leading to the old town.
Randomowy panel z azulejos.  
A random azulejos panel.
Warto wspomnieć tu o jednej atrakcji, którą, niestety ominęliśmy, a jest to Capela Dos Ossos – Kaplica Kości, znajdująca się przy osiemnastowiecznym kościele Karmelitów, Igreja da Nossa Senhora do Carmo, bardziej na północy miasta. To niespotykane, złote ossuarium zbudowane jest z kości i czaszek zakonnych braci, a napis nad wejściem: Pára aqui a considerar que a este estado hás-de chegar (Zatrzymaj się tu, by pomyśleć, że doczekasz kiedyś tego stanu), jeszcze głębiej uświadamia zwiedzającym nikłość człowieczego istnienia. Memento moris.I have to mention another attraction which we had, unfortunately missed, that is Capela dos Ossos – the Chapel of Bones located in a Carmelites church from the 18th century, Igreja da Nossa Senhora do Carmo, in the northern part of the city. This unusual, golden ossuary is constructed of bones and skulls of the monks and the inscription at the entrance - Pára aqui a considerar que a este estado hás-de chegar (Stop here and consider, that you will reach this state too), makes the visitors aware of the futility of man’s existence. Memento moris.
Na zakończenie wizyty zdecydowaliśmy się na lunch w McDonald’s (biję się w piersi, ale nie chcieliśmy tracić czasu na poszukiwanie dobrej i TANIEJ knajpy, co w centrum głównych południowych kurortów Portugalii jest połączeniem zdecydowanie (za) rzadkim) i odkryliśmy najwspanialszy deser świata – gigantyczna porcja lodów Grand Parfait z sosem (do wyboru czekoladowy, karmelowy i truskawkowy) i bitą śmietaną za zaledwie 2 euro! At the end of our visit, we decided to take lunch in McDonald's (I beat my chest, but we didn’t want to lose time to look for a good and CHEAP restaurant, which is a (too) rare combination in the centre of the main southern resorts of Portugal) and we discovered the world’s most fabulous dessert – a gigantic portion of Grand Parfait ice-cream with sauce (you have chocolate, caramel or strawberry flavours to chose) and whipped cream for mere 2 euro!
Wróciliśmy do hostelu po odbiór naszych bagaży i ruszyliśmy łapać naszego ostatniego w ten weekend stopa. Z ciekawości zajrzeliśmy jeszcze na dworzec kolejowy, by dowiedzieć się o której i za ile moglibyśmy złapać ostatni pociąg do Lizbony. Z naszą 25-procentową zniżką zapłacilibyśmy około 16 euro, z Faro ostatni transport odchodził o 18:40. Była dopiero godzina 17:30, więc ochoczo ruszyliśmy na stację paliw na drodze prowadzącej do autostrady, tym bardziej, że wszystkie źródła zapewniały, że nie ma nic łatwiejszego niż autostop z Faro do stolicy. Już tam jednak napotkaliśmy pierwsze problemy – samochody były albo pełne(rodziny wracające z weekendu na południu) albo mieszkańcy zatrzymywali się w Faro, nie kontynuując drogi. Po 30 minutach udało nam się namówić pierwszą młodą parę, która zdecydowała się podrzucić nas na stację benzynową w mieście obok, z którego podobno łatwiej szukać podwózki na autostradę. Okazało się jednak, że większość kierowców pozostaje w obrębie miasta, zatem przeszliśmy się szosą w kierunku autostrady, niestety, nasza ponura passa nas nie opuściła – albo pełne auto, albo nie w kierunku północy. Dopiero po 30-40 minutach zatrzymało się przy nas kolejne auto. Kierowcą była portugalska mama, która przyznała, że gdyby nie siedzący obok niej syn w naszym wieku, na pewno by się nie zatrzymała. Wytłumaczyliśmy im nasz problem, po czym stwierdzili, że lepiej nie jechać na autostradę, że lepiej zostać na drodze krajowej, za którą kierowcy nie muszą płacić, więc wybierają ją chętniej. Przystaliśmy na propozycję i za jakiś kwadrans później wystawiono nas na stacji benzynowej w Loulé – przez ponad godzinę ruszyliśmy zaledwie 20km. Tam bezskutecznie próbowaliśmy łapać stopa, ale żaden kierowca nie ruszał już w daleką podróż w naszą stronę. Dwie zaalarmowane kobiety oferowały co prawda podwózkę na dworzec kolejowy w Loulé, przez który przejeżdżał pociąg do Lizbony, ale wiedzieliśmy, że ten zdążył nam już uciec 10 minut temu. Po jakiejś godzinie zatrzymała się przy nas młoda, wesoła para z jakimś gryzoniem, bodajże świnką morską, na tylnym siedzeniu. Szybko zrobili dla nas miejsce i ochoczo popędzili na autostradę. Choć nie było to im na rękę, specjalnie dla nas pojechali okrężną drogą i jeszcze musieli zapłacić za przejazd autostradą, co doprawdy nas zdumiało i za co byliśmy ogromnie wdzięczni. Dzięki nim wreszcie znaleźliśmy się przynajmniej na autostradzie – nie w tym kierunku, co prawda, ale jest! Zapytaliśmy pracownicy stacji paliw o drogę na drugą stronę szosy i po przeprawie przez zarośnięte przejście udało nam się trafić w odpowiednie miejsce.

Była już 20:00-20:30, po trzech godzinach udało nam się poruszyć zaledwie 40 km w przód. Z werwą zajęliśmy się proszeniem kierowców o podwózkę – odpowiedź była jednak zawsze ta sama: albo brak miejsca, albo nie do Lizbony. Po dwóch godzinach byliśmy już tak zniechęceni i zmęczeni odmowami, że machnęliśmy już na tę całą sprawę ręką. Na dodatek wiedzieliśmy, że gdybyśmy tylko zdecydowali się na ten stosunkowo tani pociąg, dawno bylibyśmy już na miejscu. Zawiązaliśmy spółkę z obserwującą nas od jakiegoś czasu pracownicą stacji benzynowej, która okazała się tak miła, że zaproponowała nam, gdy tylko skończy swoją zmianę, podwózkę do miasta, z którego ok. 2 rano odchodziłby autokar do Lizbony. Właściwie oddaliśmy się już idei złapania tego autobusu, nawet jeżeli wiązałoby się to dla nas z pewnego stopnia upokorzeniem. Od niechcenia weryfikowaliśmy czy coraz rzadziej nadjeżdżające samochody dysponują wolnymi miejscami i w ostatniej konwulsji silnej woli, około 23:30, podeszłam do kierującego się w stronę kasy faceta. Bez żadnej gładkiej gadki, którą zwykliśmy się stosować, by zrobić na naszym potencjalnym wybawcy dobre wrażenie, bez owijania w bawełnę zapytałam, czy jedzie może do Lizbony, bo jeżeli nie to będziemy zmuszeni spędzić noc na stacji benzynowej. Popatrzył trochę zdziwiony, ale powiedział, że musi to skonsultować. Po krótkiej chwili dał nam znak ręką, żebyśmy wsiadali – udało się! Jak głupi pognaliśmy do auta i szybko wsiedliśmy, jak gdybyśmy się bali, że zaraz zmienią zdanie. Po pięciu godzinach wreszcie ruszyliśmy w drogę, prosto do Lizbony! Okazało się, że naszymi wybawcami jest para gejów mieszkająca przy Baixy – jakkolwiek sam kierowca był bardzo sympatyczny i spokojny, tak jego partner, z nogami rozwalonymi na desce rozdzielczej, wydawał się odrobinę podirytowany, a już na pewno dobrze zjarany, zachowywaliśmy się więc cicho jak trusie, by w żaden sposób go nie rozzłościć.

Po ponad dwóch godzinach drogi, około 1:30 w nocy dojechaliśmy do celu. Byliśmy wykończeni, ale jednocześnie tak ekstatycznie podekscytowani sukcesem, że zamiast iść bezpośrednio do mieszkania, zdecydowaliśmy się zajrzeć na miradouro i napawać się widokiem miasta, którego zdobycie, okupione tak wielkim wysiłkiem, było jednak spektakularne.
We returned to the hostel to take our luggage and we hit the road to get some lift for the last time that weekend. Just out of curiosity, we passed by the train station to ask for the last transport to Lisbon. With our 25% discount, we would pay around 16 euro for the train at 6:40 p.m. It was only 5 p.m. so we briskly headed to a gas station on the road to the highway, especially that all the sources attested that there’s nothing easier than get a ride from Faro to Lisbon. However, already there we have encountered the first obstacles – the cars were either full (families coming back from a weekend on the south) or the residents stayed in Faro, not continuing the trip any further. After 30 minutes we managed to convince the first young couple to give us a lift to another gas station in a nearby city where supposedly it’d be much more convenient to get to the highway. We found out, though, that the majority of the drivers were finishing their trip in the neighbourhood, so we walked along the road in the direction to the highway but, unfortunately, our bad luck kept on following us even there – either a full car, or not towards the north. Only 30-40 minutes later a car stopped. The driver was a Portuguese mommy who admitted that if it wasn’t for her son, a young guy our age sitting by her side, she wouldn’t have halted. We explained them our problem and they affirmed that it’s better not to go to the payable highway, which the drivers generally abandon for the sake of a national route. We agreed and a quarter later they left us at a gas station in Loulé – during an hour we have only moved 20km. There, we futilely tried to hitchhike, but no driver would take that long trip in our direction. Two alarmed women even offered us a ride to the Loulé’s train station where the train from Faro stopped, but we knew that it was already 10 minutes too late. After an hour, a young couple with some kind of rodent on the back seat, perhaps a guinea pig, pulled over. They made some space for us quickly and rushed to the highway with lots of enthusiasm. Even though it wasn’t really on their way, they made a detour especially for us and they had to pay the toll, which was truly extraordinary and made us eternally grateful. Thanks to them, we finally arrived to the highway – not in the correct direction, though, but still! We asked the employee of the gas station about the way to the other side of the road and after a troublesome weed-grown crossing, we managed to reach the right point.

It was already 8 – 8:30 p.m. and after three hours we made only 40 km. Vigorous, we started asking the drivers for a ride – the answer was, though, always the same: either no space, or not to Lisbon. Two hours later we became so discouraged and fed up with the constant refusal that we gave up trying. We knew, moreover, that if only we had taken that relatively cheap train, we would have already been in Lisbon. We struck an acquaintance with a young employee of the gas station who had been watching our efforts for a while and she turned out to be so nice and helpful that she offered us a ride, once her shift finished, to a town from which the bus to Lisbon would depart around 2 a.m. We actually resigned ourselves to the idea of taking that bus, even if it would mean a sort of humiliation. We were verifying negligently whether the cars, stopping by more and more rarely, would have any spare room for us and as a sign of the ultimate convulsion of the willpower, around 11:30 p.m., I approached a man heading to the counter. With no smooth talk, which we used to apply to make a good impression on our potential saviour, without beating about the bush, I asked him if he was going to Lisbon, because otherwise, we would have to spend that night camping on the gas station. He looked at me a bit confused but he said that he just had to consult that. After a moment he waved at us to get into the car – we made it! We run like fools to the car and we got in as fast as possible, as if we were afraid that they would change their mind. After five hours, we finally hit the way, straight to Lisbon! Our helpers were a gay couple living in the Baixa neighbourhood – as long as the chauffeur was kind and placid, his partner, with his legs spread on the dashboard, seemed a bit irritated and, that’s for sure, very “high”, and so we were trying to be as quite as a mouse, not to add fuel to the fire.

Over two hours later, around 1:30 a.m. we finally reached the destination. We were exhausted, but at the same time so ecstatically excited by the success that instead of heading directly to the flat, we decided to come to the miradouro and cherish the view of the city, whose conquest, achieved at a great effort, was nonetheless spectacular.
Zesperowani na stacji benzynowej na zadupiu.
Desperate at the gas station in the middle of nowhere.
Euforyczni u celu, dwie godziny później.  
Euphoric in the end, two hours later.


To już koniec naszej południowoportugalskiej wyprawy. Był to prawdopodobnie największy spontan, na jaki kiedykolwiek się zdecydowałam, ale niewątpliwie i jedna z największych przygód mojego życia. Nie żałuję żadnego momentu, każdy kilometr będę wspominać z uśmiechem na ustach i pewny rodzajem podróżniczej dumy. Mam nadzieję, że nie tylko sobie, ale i Wam potrafiłam udowodnić, że chcieć to móc, wystarczy tylko pozytywne nastawienie i odrobinę szczęścia. Nie potrzeba coachingu, wystarczy wyruszyć w podróż ;) Our trip to the south of Portugal finishes here. It was probably the most spontaneous action I had ever carried out and, undoubtedly, it was also the biggest adventure of my life. I don’t regret any moment and I will think of each kilometre with a smile on my face and a certain kind of pride. I hope that I was able to prove, not only to myself, but to all of you that nothing is impossible to a willing mind, you just need positive attitude and a bit of good luck. There’s no need for coaching, you just need to hit the road ;)